wtorek, 27 maja 2014

aporia.

Z zachwytu nie mogłam wydusić ani jednego słowa. Chociaż może to przez łzy, które nieubłagalnie spływały po moim policzkach. Wiem, obiecałam jej, że nie będę płakać. Specjalnie, tak, jak mnie prosiła spędziłam godzinę przed lustrem, żeby ładnie wyglądać, zrobiłam idealny makijaż trzęsącymi się rękami. To bezczelne z jej strony, że wymagała ode mnie perfekcyjnego wyglądu i promiennego uśmiechu. Bezczelne jest też to, że odeszła. 

Wszystko odbyło się dokładnie tak, jak sobie zażyczyła. Planowała to z resztą od dłuższego czasu, chociaż nikt nie chciał jej słuchać. Tylko przy mamie się powstrzymywała, bo na szczęście miała świadomość, że mamie pękało serce, gdy o tym mówiła. Teraz już jej nie ma i nic już nie ma, bo jak świat może trwać dalej bez niej? Wiedziałam, że to się stanie i ona też wiedziała. Różnica polegała na tym, że ona się z tym pogodziła, a ja nie. Tłumaczyła mi cały czas, że taki jest plan Boga na jej życie, że widocznie On potrzebuje jej teraz przy sobie. Cholera, jakim prawem On potrzebuje jej bardziej niż ja? I jak mógł pozwolić na to, żeby umarła mając 22 lata? Przecież wiedział jak bardzo kochała życie, jak uwielbiała podróżować, chodzić po górach, jeździć rowerem. Chciała skończyć studia i założyć fundację pomagającą dzieciom chorym na białaczkę. Nikt tak, jak ona nie pomagał tym dzieciom w szpitalu. Spędzała z nimi każdą wolną chwilę. Nawet kiedy była przez kilka tygodni w domu jeździła do szpitala, żeby ich odwiedzić i dawać nadzieję na kolejny dzień. Śmierć na oddziale była dla niej już prawie codziennością i chociaż widziałam, jak każde odejście któregoś z jej małych przyjaciół zabiera po kawałeczku blasku z jej oczu to miała go na tyle, że nie poddawała się i wspierała ich. Pokazywała im na własnym przykładzie, że to jeszcze nie wyrok, że mogą wykorzystać każdą z danych im chwil. 
 Kochałam ją bardziej, niż kogokolwiek na świecie. Była moją opiekunką, przyjaciółką, nauczycielką, wsparciem, wszystkim, co miałam. Była moją siostrą... Najlepszą, jaką tylko można sobie wymarzyć. Dlatego to ja musiałam stanąć twardo na nogach, kiedy aparat koło jej białego łóżka zabrzmiał przerażającym, ciągłym dźwiękiem. Dźwiękiem końca wszystkiego. Nie rozmawiałam od tamtego dnia z mamą. Mama nie chce ze mną rozmawiać. Wykrzyczała tylko tamtego dnia, że nie kochałam Zuzy, że jak ja mogę normalnie żyć, jak mogłam jej na to pozwolić. Nie miałam siły, żeby jej odpowiedzieć. Tata nie mówi nic i to jego milczenie okropnie mnie boli, ale nie chcę wymagać od niego niczego. Zuza dużo ze mną rozmawiała i tłumaczyła, że to właśnie tak będzie wyglądać i to ja muszę się wszystkim zająć, że muszę być twarda. Tak bardzo jej za to nienawidzę.

W miarę możliwości zajęłam się wszystkim tak, jak chciała. Najpierw weszłam na jej bloga i wstawiłam przygotowany w kopiach roboczych post, w którym informuje, że musiała już odejść i że dziękuje wszystkim swoim czytelnikom za to, że byli z nią, że dzięki nim wiedziała, że to, co robi i pisze ma sens. Dalej nie przeczytałam, nie mogłam. Nie wiem, czy będę miała kiedyś odwagę, żeby wejść na ten jej profil i przeczytać resztę, a później komentarze tych ludzi. Oni też bardzo ją kochali. Spakowałam jej rzeczy ze szpitalnej szafki i zabrałam je do swojego mieszkania. Położyłam torbę w kącie i tak leży i czeka, aż ją rozpakuję. Tylko, że ja nie chcę jej więcej otwierać. Potem musiałam zorganizować pogrzeb. Wyjęłam z szafy granatową sukienkę w grochy, którą przygotowała. Nosiła ją kiedyś, jak poszłyśmy z dzieciakami z oddziału do zoo. Sama zorganizowała pieniądze na bilety dla wszystkich. Przytuliłam się do sukienki i poczułam jej perfumy. Zielona herbata. Nienawidziłam tego zapachu i zawsze próbowałam przekonać ją, żeby zmieniła je wreszcie na coś innego. Nie chciała, była uparta, jak osioł. Teraz ten zapach był jakby ładniejszy, jakby tu była, jakby zaraz miała wyjść z łazienki i krzyknąć "Jestem gotowa, mała! Impreza dzisiaj jest nasza!". Nikogo nie było w łazience. Całe nasze mieszkanie było jakby bardziej puste niż zwykle, wszędzie tylko taka cisza, która aż kłuła w uszy. Zawiozłam jej rzeczy do zakładu pogrzebowego i poprosiłam, żebym to ja mogła ją uczesać i umalować. Zgodzili się. Wybrałam białą trumnę i dopisałam na nekrologach, żeby wszyscy ubrali się w jasne kolory i przynieśli białe kalle i różowe róże. Żadnych wieńców i wstążek, tylko jasne kwiaty. Nawet mama w końcu się zgodziła chociaż to pewnie przez te jej prochy i dlatego, że tato naszykował jej ubrania i prawie zaniósł na pogrzeb. Miałam wszystkie te instrukcje zapisane dokładnie w folderze na jej białym macbooku. Folder nazywał się "pożegnanie". Mówiła mi milion razy, że ma taki przygotowany, ale myślałam, że naprawdę żartuje. Nienawidzę jej za to. 

Wydawało mi się, że kiedy nadejdzie czas przygotowań, kiedy będę musiała ją przygotować do ostatniego pożegnania ze wszystkimi to pęknę i nie dam rady. Pojechałam rano do zakładu i myślałam, że sama umrę tam z bezradności, bezsilności, cierpienia... Kiedy malowałam jej kreski eyelinerem, tuszowałam cieniutkie delikatne rzęsy i nakładałam jej ulubioną kasztanową perukę na jej i tak długie już, jasne włosy (skończyła chemię trzy miesiące temu, zdążyły sporo odrosnąć...) nawet nie drgnęła mi powieka. Wyglądała jakby spała, zmęczona, z podkrążonymi sinymi oczami. Pomimo tego, wyglądała prześlicznie. Zgodnie z jej planem wróciłam do domu i sama założyłam podobną sukienkę, moja była błękitna. Pogrzeb zaczął się o 12.00. Organista w kaplicy z trudem, ale zgodził się zagrać You raise me up i Hallelujah. Chciała, żeby wszystko w miarę możliwości odbyło się tak jak w amerykańskich filmach. Jej zdjęcie (ale to z liceum, kiedy jeszcze była zdrowa) w dużym formacie stało przy trumnie. Jej uśmiech ze zdjęcia był najpiękniejszym uśmiechem jaki widziałam. Miała wtedy takie same kasztanowe włosy do ramion, dokładnie takie jak perukę. Cwaniara przewidziała wszystko. Właściwie nie pamiętam słów księdza, ani tego co działo się w trakcie mszy. Siedziałam tuż przy niej i patrzyłam przed siebie. Mama nie spojrzała na mnie przez cały pogrzeb. Usłyszałam tylko jak mówiła tacie, że zrobiłam z Zuzi pogrzebu cyrk. Miała takie okrutnie mętne oczy. Byłam tam sama i łudziłam się tylko, że mama kiedyś mi wybaczy, że zrozumie, że to Zuzka tak chciała, że ja cierpię tak samo jak ona. Ale nie mogłam uronić ani jednej łzy, bo jej obiecałam. Dopiero na cmentarzu, kiedy rozejrzałam się i zobaczyłam, że wszystko się udało nie wytrzymałam. 

Cmentarz był pełen ludzi ubranych w pastelowe i jasne barwy z różowymi i białymi kwiatami w dłoniach. Upadłam na ziemię tuż przy jej grobie, kiedy trumna zjechała w dół. Płakałam. Miałam wyrzuty sumienia, że zdradzam daną jej obietnicę, ale czułam, że jest przy mnie i rozumie, i że jest ze mnie dumna, że tak, jak mówiła jestem silna i poradziłam sobie. Tylko, że upadłam bo zrozumiałam wreszcie, że dalej nie mam już wskazówek co robić dalej. Nie wyobrażałam sobie co będzie, kiedy pogrzeb się skończy, a ja wrócę do naszego wspólnego, pustego mieszkania i nie będę mogła wsiąść w tramwaj i jechać do niej do szpitala. Dopiero po kilku minutach tato podniósł mnie z ziemi i przytulił. Mama wciąż patrzyła przed siebie., udając, że nie istnieję. Uspokoiłam się dopiero, kiedy wszyscy położyli na grobie kwiaty i zaczęli się rozchodzić. Kilka osób podchodziło do mnie i coś mówiło, ale widziałam ich jak przez mgłę. Po niewyobrażalnie długim czasie przy grobie zostało już tylko kilka osób. Przez chwilę miałam wrażenie, że słyszę jej delikatny śmiech. Przypomniała mi się scena z komedii romantycznej Chcę żyć, w którym bohaterka obserwowała z oddali swój pogrzeb i cieszyła się, że miała takie cudowne życie. Miałam nadzieję, że jest gdzieś tutaj niedaleko, że jest ze mnie dumna, że spełniłam jej marzenie i że śmieje się tak z wrażenia, z zachwytu. 

czwartek, 15 maja 2014

luka na palcu.

Podobno mężczyzna z bladym kółkiem wokół serdecznego palca jest niewierny. Według Sary Clark. Z resztą, nie tylko według niej.
Czasami siedzę na ławce po turecku obserwując ludzi i palę papierosa. Tak jak teraz. Czuję, że coś jest nie tak, że czegoś nie ma. Spoglądam na prawą rękę, zapomniałam założyć pierścionka. Właściwie to nigdy go nie zdejmuję, ale ostatnio idąc spać tak mnie natchnęło. Położyłam go koło łózka, na półce, tuż obok wystawy kolorowych lakierów do paznokci, których i tak nie używam. Poruszam powoli palcami tak jak wtedy, gdy cała krew odpływa z mojego ciała, a ja próbuję znów złapać oddech. Zdjęłam go bo pewnie o coś mi się zaczepił albo mnie denerwował, tak po prostu. Teraz jego brak drażni mnie bardziej niż on kiedykolwiek. Z jednej strony wiem, że leży na szafce i kiedy wrócę, wsunę go na palec i zapomnę, że go nie było. Z drugiej, ta pustka wydaje się nie do wypełnienia. Bo go tam już nie ma...
Pierścionek można zgubić, zostawić, wyrzucić. Może też Ci się znudzić, albo spuchną Ci palce, bo wszystko się zmienia i on już nie pasuje. Tylko, że ta pustka jest gorsza niż cokolwiek na świecie. Bo na świecie jest milion pierścionków - z różnymi oczkami, kolorami, czy z brylantami. Akurat ten dostałam od mojej najlepszej chrzestnej pod słońcem. Dokładnie, po prostu zapytałam czemu go nie nosi, a potem założyłam go i już jest mój. Bo zawsze dostaję to, czego chcę i to jest najgorsze. Bo trzeba uważać o czym się marzy bo marzenia się spełniają. I wtedy jest tylko rozczarowanie. Tylko czy ja naprawdę mówię o pierścionku?
Siedzę tak na tej ławce i chciałabym przez chwilę poczuć się bezpiecznie. Z pierścionkiem czy bez, obojętnie, najbezpieczniej. Usnąć w czyichś ramionach tak, żeby niczego już nie brakowało. Żebym wiedziała, że jutro będzie najlepszy dzień na świecie, bo pasuje jak ulał. Popatrzeć przez okno i powiedzieć, że mam wszystko, wszystko, tak jak kiedyś.
Tylko, że jest taka luka, bo palce spuchły niemiłosiernie. Albo schudły po prostu. Albo sam pierścionek zmienił kształt, bo przecież to tylko kawałek złota, nic nie jest wieczne. I już nie pasuje. Czuję go, chociaż go nie ma i nigdy już nie będzie. Właściwie zniszczył się zupełnie, kolor się starł i w ogóle już do mnie, właśnie do mnie! nie pasuje. Chciałabym mieć nowy. Taki śliczny i duży. Żebym mogła go mieć na palcu i jednocześnie biegać w trampkach i czarnej, sportowej bluzie. Żeby pasował do błękitnej sukni na bal, do wyjścia na niedzielny obiad u moich cudownych rodziców i na długą i ciężką imprezę z przyjaciółmi. Żeby był przy mnie, kiedy siedzę na parapecie, palę papierosa, słucham muzyki i patrzę w niebo. A on by słuchał i patrzył, będąc cichutko ze mną. I żebym wiedziała, kiedy się ogarnąć, bo przecież go noszę. Tylko, żeby nie było już tej pustki.
Bo teraz kiedy on już nie pasuje, to ja się boję. Tak bardzo - że go nigdy nie znajdę. Przymierzam i przymierzam i nie wiem. Czasami wypatrzę sobie jakiś śliczny w katalogu i mówię: chcę! Czasami jest trudniej, czasami łatwiej, ale zawsze go mam. Tylko, że nie jestem pewna czy do końca pasuje, czy jest taki jaki chciałam. I coś mi ciągle nie leży. Kształt, grubość, kolor, oczko. Odkładam go do pozytywki z czerwonym, zamszowym denkiem. Przez prawie rozładowaną baterię jej dźwięki już w niczym nie przypominają tej kojącej melodii. A ja dalej szukam i coraz mniej wierzę, że on gdzieś na mnie czeka.
To tylko pierścionek, a ja wariuję zupełnie. Całkiem poważnie, mam dopiero 20 lat chociaż w ogóle tak się nie czuję. Niektórym brakuje obrączki albo ktoś im tę obrączkę zabiera. Przez zimę, długą zimę blade kółeczko znika, ręka jaśnieje, a luka i tak jest nie do przezwyciężenia. Bo taka obrączka była jedyna na świecie, na całe życie, na zawsze.
Może gdzieś jest to złote kółeczko. Ja tylko chciałabym przestać się bać, dostać od Pana Boga gwarancję, że ono gdzieś jest. Nie proszę o taką gwarancję, nie mam tyle odwagi. To nawet trochę niepoważne tak prosić. Tylko, że on był wyjątkowy i tak okropnie się zmienił. I ja się zmieniłam. Teraz już zawsze będzie taka pustka na palcu. Nawet gdy krew odpływa, a ja łapczywie próbuję złapać powietrze. I tak je zmieniam i zmieniam i ciągle to czuję. I odkładam do pozytywki. Wiem, że to złe, że one też cierpią, odrzucane bez powodu, bez wyjaśnienia, choć tak się starają. Przepraszam, nic więcej nie mogę powiedzieć. Nie moja wina, że nie pasujesz. Albo, że ja nie potrafię się przyzwyczaić.
A nawet jak już będzie to będę się bała, że znowu się przyzwyczaję i wszystko się zmieni. I będzie pustka. Już na zawsze, na wieki, na amen.